2689 km motocyklem zabytkowym przez Polskę

czyli II Tramp Motocykli DKW i nie tylko

 

Po niewątpliwym sukcesie pierwszej imprezy objazdowej dla motocykli zabytkowych, wielu pochlebnych i miłych wypowiedziach jakie miałem okazje odbierać, wiedziałem, iż koncept nie był chybionym. Potwierdziło to jedynie moje założenia odnośnie cykliczności Trampu, zachęcało do prac organizatorskich. Fakt, iż tego typu kameralna inicjatywa stała się chyba największą, a na pewno najdłuższą pod względem tak czasu trwania, jak też pokonywanego dystansu zabawą weterańską napawał optymizmem, co pozwalało nie obawiać się braku chętnych, wręcz zmuszało do selekcji zgłoszeń tak pod względem stanu i rocznika pojazdu, jak również ludzkim.

Drugi z kolei Tramp Motocykli DKW rozpoczął się dla mnie praktycznie tuż po zakończeniu pierwszego. Właśnie kilka dni po powrocie do domu, wiedziałem już, jaki rejon będzie areną zmagań dla załóg jeżdżących przedwojennymi jednośladami DKW. Po udanym wyjeździe w góry Świętokrzyskie, Roztocze i Lubelszczyznę, gdzie byliśmy w 2001 roku, czas przyszedł na Pomorze Zachodnie, tzn. obszar naszego kraju leżący na zachód od Słupska i na północ od Bydgoszczy. Tak więc koncepcja organizacji, jak również samej trasy objazdu, jak też pierwsze ustalenia powstały niemal na rok przed planowaną imprezą. Realizacja tych założeń trwała do ostatniego dnia przed wyjazdem…

Piątek, 26.VII. Etap pierwszy, dojazdowy, oznaczał dla wszystkich uczestników konieczność dotarcia do punktu zbornego, którym była Mrocza koło Bydgoszczy. Właśnie tu cała, licząca w tym roku jedenaście osób i sześć motocykli wataha zgromadziła się w niezwykle gościnnym i miłym domu rodzinnym Marcina. Dwa motocykle z Jurkiem i Markiem na grzbiecie przyjechały z Wielkopolski, dalsze dwa o własnych siłach z Warszawy, oraz dwa kolejne również ze stolicy, tyle, że dla oszczędności czasu i maszyn na lawecie. W sumie przy wieczornym grilu stało pięć dekawek: SB-500, NZ-350, NZ-350/1, NZ-250, NZ-500 oraz wyjątek poczyniony dla moich serdecznych przyjaciół Agnieszki i Piotra: Ural Classic, znana z ciekawych przeróbek i udoskonaleń konstrukcja. Po dość długiej, niemniej malowniczej trasie dojazdowej (ok. 350km) wieczór upłynął na miłych pogawędkach przy grilu. Wyjątkowo gościnny dom udostępniony nam przez rodzinę Marcina sprawiał, iż czuliśmy się tu wprost wyśmienicie.

Sobota, 27.VII. Sobota miała być pierwszym dniem wspólnej podróży. Wyjazd na liczącą tego dnia trasę ponad 200 km przesunął się nieco, ze względu na fakt regulacji NZ-tki Andrzeja, tak, iż już w południe opuszczaliśmy przemiłą Mroczę, by zawitać tu dokładnie za tydzień. Zwartym szykiem ruszyliśmy wspierani przez wiozący wszystkie bagaże samochód z przyczepą, z Anią i Jarkiem na pokładzie w kierunku północnym, na Chojnice, Bytów, Słupsk. Spokojne, kręte drogi, doskonale nadające się na turystykę motocyklową były chyba jedynymi głównymi arteriami, jakie przemierzaliśmy podczas Trampu. Po obejrzeniu zamku w Człuchowie, oraz zabytkowych zabudowań w Chojnicach oraz Bytowie czekał nas ostatni etap tego dnia, a mianowicie osiągnięcie mety w Swołowie, koło Ustki, gdzie mieliśmy mieszkać przez dwa dni. Wioska ta, należąca do tzw. „krainy w kratę” jest wyjątkowym tworem, który przez wiele stuleci nie poddał się zmianom architektonicznym, stanowiąc unikat na skalę europejską. Mieszkanie w takim miejscu było atrakcyjne pod każdym względem: niesamowity klimat sprzed przynajmniej czterech wieków, oraz atrakcyjna lokalizacja.

Niedziela, 28.VII. Tego dnia w planach mieliśmy zwiedzanie Słupska, jak również osobliwości terenu na wschód od Ustki, w okolicach jeziora Gardno. Pokonując przeszło 100 km udało się nam zaczerpnąć nieco świeżego powietrza małych, kryjących skarby architektury wiosek, których historia sięga nierzadko początku XIII w. Większość tej trasy pokonaliśmy zresztą drogami zupełnie nieutwardzonymi, żeby nie powiedzieć piaszczystymi, czy też grząskimi, co miało się nam odbić powracającą czkawką, w sensie nie dotyczącym pojazdów. Na koniec dnia dobiliśmy do Ustki, by po krótkiej tam obecności udać się na oczekiwaną kolację i wypoczynek, przed „długim” poniedziałkiem.

Poniedziałek, 29.VII. Kończył nam się „turnus” w Swołowie. Bocznymi, nadmorskimi drogami kierowaliśmy się na wyspę Wolin, gdzie czekał nas kolejny nocleg. Zwiedzając kolejno: zachowujące średniowieczny układ urbanistyczny Darłowo, portowe Darłówko, omijając kurorty takie jak Mielno czy Ustronie Morskie na dłużej zatrzymaliśmy się na olbrzymim lotnisku wojskowym, spuściźnie po stacjonujących tu do niedawna wojskach rosyjskich. Korzystając z przytulności jednego z hangarów, w którym spokojnie zaparkowaliśmy cały nasz jeżdżący dobytek poszliśmy gromadą na plażę. Wszak być nad morzem i nie spędzić choć chwili na plaży, racząc się chłodem kąpieli morskiej – po prostu nie wypada. Przyjemne wakacyjne nastroje plaży trzeba było jednak przerwać, powracając do motocykli, co wiązało się jednoznacznie z koniecznością przywdziania całkowicie nie wakacyjnych strojów motocyklowych, które ze względu na swoją ilość i niepowszedniość wszędzie wzbudzały zdziwienie. Omijając Kołobrzeg zatrzymaliśmy się jeszcze na chwilkę w Trzebiatowie, by stamtąd bezpośrednio skierować się na wyspę Wolin. Czekająca nas kolacja, ukraszona chmielowym napojem, były elementami, które w połączeniu z przyjemną perspektywą zasłużonego wypoczynku pozwalały na beztroskie spojrzenie tak w przyszłość, jak też na dopiero co przeżyte doznania różnej maści.

Wtorek, 30.VII. Zaplanowana, dość mało wymagająca zresztą trasa, została tego dnia okrojona do minimum, co oznaczało zwiedzanie osobliwości samej wyspy, na której kryje się naprawdę wiele ciekawych, acz kiepsko opisanych i oznakowanych miejsc, które warte są postoju. W zmniejszonym tego dnia składzie, na zakończenie zatrzymaliśmy się nad pobliskim jeziorem, gdzie przez dobrych kilka godzin można było poczuć smak „prawdziwych wakacji” i „smażalnianej” (plażowej) nudy.

Środa, 31.VII. Znowu czekała nas zmiana adresu. Kierowaliśmy się na Pojezierze Drawskie. W drodze zatrzymaliśmy się jedynie w Gryficach, gdzie czekały ciekawostki takie jak „Muzeum kolejnictwa w Warszawie”, stare miasto i młyn z początku minionego wieku, który dzięki uprzejmości obsługi mogliśmy gruntownie zwiedzić. Wyposażenie młyna przypominało nieco czasy świetności naszych pojazdów, część funkcjonujących maszyn pamiętało nawet czasy, gdy wiekopomna DKW jeszcze nie istniała. Poganiani groźbą deszczu przemieściliśmy się do Płotów, gdzie po zwiedzeniu dwu zamkowych parków oraz małym posiłku pognaliśmy rumaki dalej, by po kilkunastu kilometrach natknąć się na urwanie chmury.

Czwartek, 1.VIII. To miał być prawdziwie „nudny” dzień. Od razu z miejsca zamieszkania przenieśliśmy się nad jezioro, gdzie część grupy pozostała na „leżakowanie”, część ruszyła na podbój wodnistych bezdroży poligonu, Mirek zaś w poszukiwaniu wulkanizatora. Leśnym szaleństwom nie oparły się na szczęści tak maszyny, jak też kierowcy. A łatwo nie było! Co i raz któraś z maszyn zakopywała się, tak, iż całym zespołem trzeba było wyciągać ją z opresji. Prawdziwym wyczynem był jednak fakt, iż NZ-350/1 utopiona przez Jerzego w monstrualnej kałuży odpaliła przy pierwszym kopniaku, wyrażając swoje niezadowolenie fontanną, która wydobywała się z obydwu rur wydechowych. Prawdziwy raj…dla zabytków. Zwieńczeniem „wolnego” dnia było spotkanie z Maćkiem – przedstawicielem Bractwa Motocyklowego Sokół, które to wyraziło chęć ugoszczenia Trampu w swoich progach. Jak bardzo gościnne były to progi mieliśmy się przekonać po krótkiej przejażdżce fantastycznymi drogami, które znane są wyłącznie autochtonom. Przyjęcie, jakie zgotował nam Maciek wraz z całą rodziną nie tylko przeszło nasze najśmielsze oczekiwania, ale wprawiło naszą niemałą gromadę w zachwyt nad ludzką gościnnością i otwartością. To, co tam się działo nie łatwo opisać w słowa. Przyjęcie, atmosfera, przyrządzone ze znawstwem przysmaki pozostawiły niezatarte wspomnienia. Przyjemność – to mało powiedziane! (Maćku, Bractwo Motocyklowe Sokół – serdecznie dziękujemy!).

Piątek, 2.VIII. Tego dnia w planach było nie więcej niż 200 km. Przez Stare Drawsko (zamek królewski), Borne Sulinowo do niedawna będące największą bazą wojsk rosyjskich w Polsce oraz opuszczone przez Rosjan miasto, którego szukaliśmy w środku lasu, zmierzaliśmy do Mroczy. Zahaczając o anomalię magnetyczną, której sednem jest złudzenie optyczne jakbyśmy się sami prosili o deszcz. Kilkadziesiąt ostatnich kilometrów zrobiliśmy w rzęsistym deszczu. A ile było przygotowań do stawienia mu czoła… Marek pozwolił nam na niezły ubaw ubierając się w worki foliowe, umocnione dodatkowo taśmą samoprzylepną. Jakby kombinezony przeciwdeszczowe były mało zabawne… Na szczęście ulewny deszcz nie wyrządził szkód. Wieczorna kolacja pozwoliła na reminiscencje z ponad 300 km, które zrobiliśmy w przeciągu kilkunastu ostatnich godzin. Piątkowy wieczór był jednocześnie ostatnim, który mieliśmy spędzić jako II Tramp Motocykli DKW. Wspólnie nakręcone przeszło 1300 km wzbudziło we mnie wiele radości i nadziei na przyszłość, jak też niemało wątpliwości i zastrzeżeń, które nasuwają się z punktu widzenia organizatora. Cóż…realia.

Sobota, 3 sierpnia był dniem pożegnań. Każdy z nas kierował się w swoją stronę. Zapakowany już „po uszy” ruszyłem z „mruczącą” pięćsetką w kierunku morza, gdzie po nieco szybszej jeździe ostudzonej nieznacznie przez opad atmosferyczny, po ponad 200 km dotarłem na miejsce. Zmęczony po ponad 1600 km od wyjazdu z domu pojazd trafił od razu pod spokojny i bezpieczny dach, jego zaś właściciel na ponad tydzień oddał się przyjemnościom szaleństw w sztormowych warunkach morskich. Wrażenia nie są do opisania, ciężko jest je porównać do czegokolwiek. Fakt „latania” szybką regatówką były tym przyjemniejsze, że zawsze wiedziałem, iż po zakończeniu tego „piekła”, upiornym wejściu do portu niedługo wrócę do ulubionego motocykla. Tak też się stało. Pierwszy przelot do Gdańska. Pomimo niesprzyjającej pogody byłem tak urzeczony drogami, którymi się przemieszczałem, iż prawie zapomniałem, że nie mam na nosie okularów przeciwsłonecznych, ale noszę na sobie gumowe ubranko. Następnego dnia przeznaczyłem na zwiedzanie Ołowianki, znajdującej się po prawej stronie Motławy i, nie spiesząc się, ruszyłem do Gniewu, gdzie w zamku krzyżackim miałem spędzić kilka ładnych godzin. Dopiero wyjeżdżając z Gniewu zorientowałem się, iż założony dystans (ponad 350 km) nie będzie łatwo przemierzyć w ciągu dnia. Z taką perspektywą gnałem już, co sił do celu. Zbyt niski poziom Wisły sprawił, iż nie działały promy rzeczne. Nadrabiając sporo kilometrów dojechałem do Grudziądza, skąd przez pojezierze Brodnickie kierowałem się ku Ostrołęce. Jeszcze przed Przasnyszem złapała mnie jednak noc, co nie jest zbyt miłe, biorąc pod uwagę powszechną „ślepotę” motocykli zabytkowych. Na domiar złego, paliwo, które zatankowałem unieruchomiło mnie w środku pustego i ciemnego lasu. Zapchany przewód paliwowy na szczęście nie sprawił wiele kłopotu, niemniej poziom adrenaliny wzrósł. Po uruchomieniu maszyny pozostało jeszcze kilkadziesiąt kilometrów, które ze względu na mokrą nawierzchnię pokonałem w tempie, które raczej obce jest mojemu jakże żwawemu motocyklowi. Niemal w środku nocy udało mi się osiągnąć cel podróży. Okazało się, iż zamiast planowanego przebiegu zrobiłem prawie 450 km, i to z całkiem rozsądną średnią. Następnego ranka, kontemplując konie napędzane owsem, jak również moje stadko piętnastu koników niemieckich, zorientowałem się o konieczności wymiany uszkodzonego łańcucha. Szczęście, iż nie urwał się w trasie, tym bardziej w nocy! Pomocny sąsiad odstąpił nowiutki łańcuch, który po krótkiej modyfikacji długości stał się elementem motocykla. Spokojnie więc odjechałem z miejsca noclegu, czując, iż szczęście jest po mojej stronie. Do domu czekał mnie już dystans nie więcej niż 120 km, które i tak miałem pokonać z „międzylądowaniem” w okolicach Wyszkowa. Ostatecznie, w piątkowy poranek, dokładnie w trzy tygodnie po opuszczeniu domu, wróciłem do punktu wyjściowego. Zegar wskazywał przebieg 2689 km.

Bezawaryjna praca motocykla zabytkowego w zmiennych, często niekorzystnych warunkach drogowych napawa mnie nie tylko zdumieniem, ale wiarą i ufnością w poziom techniki i wykonania, jakie były dziełem fabryki z saksońskiego Zchopau. Z takiej perspektywy, patrząc tak na możliwości swojego motocykla (63 lata), jak również motocykli, które brały udział w obydwu Trampach bez obaw zapraszam na następny, trzeci z kolei Tramp motocykli DKW, w którym mogą wziąć udział jednośladowe zabytki wyprodukowane przed 1945 rokiem. Tym razem przemierzać będziemy Mazowsze…

Patronat medialny: „Świat Motocykli”, „Automobilista”.

Tekst: Tomasz Tomaszewski

Zdjęcia: tomasztomaszewski-motorcycles.pl

Publikacja: Świat Motocykli

Komentarze: 2 Dodaj swoje