DEFIL Carioca – gitarowa piękność

DEFIL = Dolnośląska Fabryka Instrumentów Lutniczych

Carioca – ekskluzywna w latach 60tych i 70tych minionego stulecia gitara elektryczna (pół-pudło), która pięknie wygląda a w wersji oryginalnej niestety z powodu konstrukcji średnio nadaje się do grania i… kiepsko stroi.

Poza historią samej wytwórni i modelu Carioca, ważna jest historia egzemplarza. Oto ona.

Nieświadomość

Pamiętam jak w późnych latach osiemdziesiątych zeszłego wieku 🙂 jako młody, lepiej powiedzieć: bardzo młody, adept gitary w starym mokotowskim mieszkaniu Piotra Kobylińskiego kilka razy miałem możliwość zobaczenia wyciąganej najpierw zza ciężkich zasłon a później z miękkiego, dedykowanego futerału prawdziwą gitarę elektryczną. Dla mnie była to PRAWDZIWA gitara. To, że nie trzymała stroju i nie było do czego jej podłączyć, nie miało znaczenia. Brakowało kilku strun. Nie zauważałem ułomności. Widziałem ją kilka razy, raczej przypadkowo. Byłem nią zauroczony.

Piotr – przyjaciel rodziny – okazjonalnie wizytując dom rodzinny czasami chwytał mojego ówczesnego „defila”: klasyczną, bardzo przeciętną, ale PIERWSZĄ gitarę. Kostką wyciętą z plastikowej pokrywki musztardy sarepskiej, po wielu latach przerwy w graniu z uśmiechem i werwą grał w małej kuchni Dom Wschodzącego Słońca – obowiązkowy szlagier wszystkich gitarzystów. Moje ówczesne możliwości nie dorastały do tego poziomu. Świadomość i technika samouka rozwijała się bardzo powoli, zwłaszcza w głębokiej podstawówce.

Szczęście

Podczas którejś z wizyt, Piotr widząc moje młodzieńcze zamiłowanie do gitary, wyciągnął elektrykę mówiąc: „jest Twoja, nie będę na niej więcej grał.” Na pewno byłem w szoku – dziś tego nie pamiętam. Dumnie mogłem wrócić z prawdziwą gitarą elektryczną do domu. Nowa jakość. Zachwyt. Szczęście?

Szybko okazało się, że granie na niej jest wyzwaniem. Carioca – wtedy nawet nie wiedziałem, że tak nazywa się model – trafiła do lutnika celem sprawdzenia przetworników, ew regulacji. Wróciła w lepszym stanie. Przekrzywiony gryf nie pozwalał jednak na granie w wysokich partiach, szczególnie na strunie E. Trzeba było się przyzwyczaić do tego mankamentu.

Lata leciały. Euforia związana z Cariocą mijała – wylądowała w futerale, ale nadal w zasięgu wzroku. Zastąpił ją – nieudolnie zresztą – Presto-Lang z mostkiem Floyd-Rose – instrument, na który nigdy nie miałem pomysłu. Elegancka Carioca raz na kilka lat oglądała światło dzienne. Strojona, nieco ograna wracała do pokrowca. Już w liceum pojawiłem się z nią na próbach szkolnego zespołu, gdzie zauważył ją doświadczony szkolny instrumentalista: skrzypek i gitarzysta. Zapytał, czy nie pożyczyłbym Defila. Bez specjalnego sprzeciwy pożyczyłem. Po kilku tygodniach instrument wrócił do mnie już bez znaku firmowego, poniszczonym paskiem skórzanym i uszkodzonym futerałem. Szkoda, ale niewielka. Przecież instrument i tak na niewiele się przydawał. W ramach przeprowadzek poza miasto, półpudło elektryczne trafiło do garażu na lata. W wojażach towarzyszyły mi zawsze gitara klasyczna i akustyczna. Z braku sprawnego instrumentu o piecu nie było mowy. Po powrocie w rodzinne strony gitary i tak niedługo odeszły w zapomnienie: szara codzienność pozwoliła zapomnieć o przyjemności czerpanych przez minione 25 lat z okładem z gry na instrumencie. Był rok ok 2008.

Come back

W lutym 2012 przestawiając futerały z kąta w kąt zamarzyłem o graniu. Powrót do formy, rozwój? Ale jak i kiedy grać? Padło na późne wieczory i noce. Aby nie budzić domowników wybór był jeden: gitara elektryczna. Jedyna, jaką miałem to stara Carioca. Nie pamiętałem jej cech: mankamentów i uroczego wyglądu. Instrument wrócił do domu, został odkurzony, z nowymi strunami. Trzeba było jednak coś zrobić ze strojem i tym wiecznie przekrzywionym gryfem. Prostym zabiegiem wyprostowałem gryf, mając wreszcie dostęp do nieosiągalnych dotąd rejestrów. Wyczyszczone pudło dostało nowy znak firmowy DEFIL i już… można było podłączyć się do fenderowskiego małego combo. Technika i zapał do grania powoli wracały. Zaczęły się przypominać minione lata z gitarą. Chociaż już niedługo na stojaku obok Carioci stanął Epiphone Les Paul, Carioca zaczęła grać już częściej. Z atencją wyciągam ją z futerału i stroję do każdego utworu. Brzmi inaczej, przypomina stare lata i pozwala zastanowić się nad poświęceniem Piotra, który oddał mi swoje marzenie z lat młodości – wczesnych lat 60.

Piotr

Piotr był szalony pod wieloma względami, dobrze znam go z opowiadań. Uzdolniony wszechstronnie, maniacko grał na gitarze w tych barwnych czasach. Objaw szaleństwa i talentu: młoteczki domowego pianina ponabijał pinezkami, diametralnie zmieniając brzmienie tego klasycznego instrumentu. Wymarzoną gitarę elektryczną – niedościgłe marzenie ówczesnych muzyków zawodowych – dostał jako jeden z nielicznych prezentów od ledwo znanego sobie – nieobecnego ojca. Gitara była więc nie tylko spełnieniem marzenia o posiadaniu, ale również jednym z niewielu wspomnień ojca. Tym marzeniem podzielił się ze mną. Piotr zmarł nagle w przededniu świąt w grudniu 2005 roku.

Teraz gdy wyciągam Cariocę z futerału – wiem, że granie na niej to przyjemność (choć nadal trudna). Trzymając ją w rękach odczuwam wdzięczność Piotrowi, że podzielił się ze mną częścią swojego życia. Dzisiaj to życie i wspomnienie pielęgnuję, podziwiam. Szczególnie przy House of the Rising Sun” 🙂 Carioce towarzyszy jedyne zdjęcie Piotra, jakie mam…