U nas w Stanach*

Są takie momenty, że trudno mi usiedzieć w domu. Szukam okazji by wyjechać. Daleko. Daleko. W poszukiwaniu. Kuba P. zapewne powiedziałby: w poszukiwaniu różnych różności.

Nie trzeba wiele: kilka telefonów, aparat fotograficzny, pełen zbiornik paliwa oraz nadzieja. Przypadek zrobi resztę. I często robi bardzo wiele.

 

Temperatura silnika powoli rośnie. Olej zaczyna cyrkulować po jego arteriach. Jeszcze zaspany zastanawiam się – jak zawsze od dwudziestu lat zresztą – w imię czego poświęcam dzień życia? Człowiek zmęczony, niewyspany, gna w nieznane miast w domowych pieleszach osiadać na laurach codzienności.

Już niebawem pędzę na północ Interstate 7. REO Speedwagon rozbudza. Cóż. Jest czwarta rano. Na drogach względnie pusto. Pogoda zmienia się jak w kalejdoskopie: słońce, deszcz, mżawka, zachmurzenie, silne słońce, znowu opad. 15C Tak będzie przez cały dzień.

Po dwóch godzinach skręcam na I51 na wschód, właściwie to NE. W Lake City skręcam w I16. Dalej szukam 593 rd na północ. Wreszcie jest. O umówionej porze jestem na miejscu. Pogoda zapewnia mieszane uczucia. Jeszcze nie wstrząśnięte. Na razie tylko zmieszane. Bo jak mam zapewnić oko obiektywu, że przy permanentnie zmiennej aurze ma jasno, nomen-omen obiektywnie patrzeć na świat? To nie jest łatwe. Ale cóż: nikt nie powiedział, że zdjęcia zawsze można robić w warunkach idealnych z doskonałą perspektywą i tłem. W tej profesji pracuje się w warunkach zastanych, do tego pod presją czasu, lawirując pomiędzy burzowymi chmurami.

Kawa. Poranne ciastka. Pucha: sernik rozpływa się w uściech. Podczas rozmowy pogoda zmienia się kilkukrotnie. I jak tu pracować?

Z garażu na światło dzienne wytaczają się dinozaury motoryzacji – po to tu jestem. Jeden starszy od drugiego. Krople deszczu nie zatrzymują zachłannego oka szkieł. Migawka klika jak zwariowana: nie może wyjść z podziwu. Piękne okoliczności przyrody: rozległe pola, lasy, kręte, śliczne drogi północy uspokajają.

Po kilku godzinach kawa na pożegnanie. Parę słów i jedziemy. Staram się utrzymać za prowadzącym samochodem. Tom prowadzi przez Lake City krętymi dróżkami. Po godzinie kręcenia wjeżdżamy w leśną drogę z zakazem wjazdu. Czy był tu kiedyś człowiek? Wreszcie zatrzymujemy się. Forest Town nie robi specjalnego wrażenia. Tom prowadzi do ciemnego garażu a w nim… indyki, widły, ósemka. Cicho, ciemno, bez stroszenia piórek ale jakie wrażenie!

Kolejne godziny spędzam na zdjęciach. Znowu presja zegarka, a właściwie pogody. Czasu przecież jest pod dostatkiem. Najchętniej usiadłbym i patrzył, czuł i myślał, jak w takim zwykłym Forest Town może być pięknie. Urzekająco. Sympatycznie.

Kończymy. To już późne popołudnie.

Już samotnie wracam do Lake City. Lasy, jeziora, pola, opad, że trudno jechać. W brzuchu – koncert. Kaczka w żurawinach z widokiem na zamek – czescy imigranci potrafią serwować jadło. Choć to lipiec, ukropu nie ma. Wręcz przeciwnie. Stoliki tłoczą się pod parasolami. Kelnerki rozdają koce. Znowu pada.

Krótki spacer i wracam do samochodu. Jak to dobrze, że tym razem nie wybrałem motocykla. Od czasu do czasu odrobina luksusu się przydaje.

Kolejny raz tego dnia: Zapłon, jeden i do przodu. Joe Bonamassa Different Shades of Blue (https://www.youtube.com/watch?v=Z3_GOk36JD0) ułatwia manewrowanie pomiędzy chmurami. Z Lake City droga do domu już prosta: I51 do I7 i już dobrze po zachodzie parkuję w domu. Jak dobrze.

Człowiek wymęczony. Samochód od stóp po uszy brudny niemiłosiernie. W sercu błogość, karta pełna.

Patrząc z boku można powiedzieć: bez sensu, po co się męczyć. W jakim celu tyle poświęcenia? I to przez tyle lat?

Po podróżach, jak wczorajsza, wiem, że są ważne, potrzebne. Bo to nie tylko podróż w odległe od domu strony. To podróż do siebie, do ludzi.

Można powiedzieć: pogoń za materią. Faktycznie, jeśli nie potrafi się dostrzec, że istnieje coś poza nią, tak to może powierzchownie wyglądać. Pełen dom, portfel, garaż może zmylić tego, który nie widzi. Można to wszystko mieć, ale jeśli w głowie jest to, co trzeba, to właśnie stan umysłu, nie materia, są najważniejsze.

Plotę? Tak. Trzy po trzy na domowym stole szprychy kół. Pochylona sylwetka, bród rąk niewprawnego obserwatora mogą zmylić. I na pewno zmylą! On patrzy na materię, nic więcej. A u nas, choć błyszcząca i krzykliwa, materia nie jest najważniejsza. Bo u nas w Stanach… *umysłu… jest coś więcej. I wyjazdy, jak ten wczorajszy, kiedy poznaję ludzi, historie, siebie, w zagonionym świecie pozwalają ponownie zdać sobie sprawę, że choć to wszystko kręci się wokół błyszczącej materii, jest wynikiem naszych stanów. Bo u nas w Stanach… *umysłu… jest…

 

ps. Wynik pracy jednego dnia przez kolejne lata będę sączył, dawkował. Zdjęciom i opowiadaniom wydaje się nie będzie końca. Do końca oczywiście 🙂

Tom

Komentarze są wyłączone.